MIEJSKIE KOŁO TURYSTYKI ROWEROWEJ "RELAKS" STOWARZYSZENIE POŻYTKU PUBLICZNEGO

V Międzynarodowy Rajd Rowerowy - 13-20.08.2006 PDF Drukuj Email

 

Rowerami w Góry Izerskie


Tak zwany Worek Bieszczadzki jest większości turystom z naszych stron dobrze znany, ale ile osób odwiedziło okolice Bogatyni - miejscowości leżącej na skraju Gór Izerskich, w pobliżu styku trzech granic? Podejrzewam, że niewiele i to z różnych powodów. Główną przyczyną jest duża odległość i słabe połączenie komunikacyjne oraz niewiele informacji na temat atrakcyjności tamtych okolic. A są one niewątpliwe, o czym przekonali się niedawno członkowie MKTR "RELAKS". Wyprawę w te okolice zaplanowano już rok temu, tuż po powrocie z wyprawy do Lwowa. Pomysł ten okazał się być niezwykle ekscytujący - nikt z nas nie bywał w tej części Polski. Dzięki wspaniałej współpracy z władzami miasta Bogatynia otrzymaliśmy zakwaterowanie w Szkole Podstawowej nr 3 na warunkach turystycznych wraz z możliwością korzystania z wielu świadczeń, jakimi dysponuje ten obiekt. Były to m.in.: stołówka, basen, kręgielnia, boisko tartanowe i oczywiście bezpieczna przechowalnia rowerów. Opracowano dla nas także trasy rowerowe i zapewniono nam przewodników - pracowników Urzędu Miasta lub szkoły. Tak zaczęła się nasza przygoda z Górami Izerskimi.

 

Bogatynia przywitała nas festynem i tańcami pod gołym niebem, a wcześniej powitali nas serdecznie przedstawiciele gospodarzy miasta. Nazajutrz czekały na nas poznane już wcześniej p.p. Kasia i Agnieszka - nasze przewodniczki. Do przejścia granicznego Kurnatice było trochę pod górkę, ale zaraz potem poczuliśmy rozkosz jazdy w dół dobrych parę kilometrów, ale potem niestety zaczęły się serpentyny i trochę uciążliwy długi podjazd. Było ciężko, ale droga wiodła wśród wilgotnego lasu - pogoda była piękna. Pierwsze zmagania z terenem wynagrodził nam wspaniały widok na okolice. Byliśmy w Czechach - jechaliśmy asfaltem w dół rzeki Smeda mijając wioski Viska, Visnova, Filipovka, Andelka a stamtąd pod górę drogą polną aż natrafiliśmy na jakiś zardzewiały barak i szlaban. Okazało się, że przekraczamy granicę państwa - stare przejście graniczne - znowu wróciliśmy do Polski. Nie był to koniec naszej wycieczki - mieliśmy w planie odpocząć nad zbiornikiem wodnym. Ruszyliśmy zatem dalej przez Polskę parę kilometrów, by dojechać do Niedowa - miejscowości wypoczynkowej nad jeziorem Witka. To nasz pierwszy popas. Choć krótki, bo to zaledwie połowa trasy, ale dla nas bardzo istotny. Pogoda dopisywała więc ruszyliśmy odważnie dalej - 3 km i w Radomierzycach mamy kolejne przejście graniczne. Obok zamek w odbudowie - prywatna własność - nie wpuścili nas nawet na dziedziniec. Trudno! Za granicą mamy Niemcy. Jedziemy przez starannie odbudowane miasteczka niemieckie, sprawiające wrażenie całkowicie opuszczonych, mijamy Ostritz i zatrzymujemy się w St. Marienthal, na terenie zabudowań klasztornych - trwają tam prace remontowe, zabytkowe budynki odzyskują świeżość barw. Pojawiają się pierwsze grupy turystów. W zabytkowym kościele pozostawiamy krótki wpis w Księdze Pamiątkowej i odpoczywamy chwilę nad Nysą przy małym wodospadzie. Dalej nasza trasa wiedzie lasem wzdłuż granicy na Nysie Łużyckiej. Jedziemy ścieżką rowerową ok. 5 km - najpierw lekko pod górę a potem w dół - dziwne, bo Nysa płynie w kierunku odwrotnym czyli też w dół... Przejeżdżamy kolejne miasto wymarłe - Hirschfelde. Jeszcze ok. 2 km i, okazało się, że zgubiliśmy Kubę!! Na szczęście są telefony komórkowe - Kuba chciał być pierwszy, dojechał ostatni. Już jesteśmy w Zittau. Cały czas jedziemy ścieżką rowerową, świetnie przygotowaną, aż do rynku. Tam znowu czas na odpoczynek i trochę indywidualnego zwiedzania. Z Zittau mamy tylko 1 km do granicy w Sieniawce. Wracamy na swoje śmieci - ze wstydem trzeba przyznać, że to nie jest przenośnia. Objeżdżamy kopalnię odkrywkową mijając Białopole i Opolno Zdrój z fragmentem ścieżki rowerowej. Kopalnia prezentuje się okazale. Z boku mijamy drogę na Jasną Górę, ale jest już późno i każdy z nas marzy o zejściu z roweru i czekającym nas obiedzie. Tak mija pierwszy dzień - 75 km i 4 przejścia granicy mamy za sobą. Nie mamy sił na kręgielnię. Nazajutrz leje. Ania, kolejna przewodniczka nie wierzy, że zdecydujemy się na wyjazd, a jednak! Deszcz trochę słabnie i ruszamy - na Jasną Górę! Droga koszmarna - deszcz, wiatr z boku a my prosto pod górę. Potwornie ciężko się jedzie, ale nie warto przystawać - trzeba złapać swoje tempo i piąć się długo, aż wreszcie jest napis i wieś - Jasna Góra. Zdaje się, że powinno być lżej, ale wciąż trzeba mocno naciskać na pedały. Nareszcie przystanek autobusowy i postój. Po długiej mordędze - walce z żywiołami i własnymi słabościami udało nam się dojechać. Ania rezygnuje z kontynuacji ambitnych planów.

 

Dalsza trasa robi się całkiem przyjemna - głównie jazda w dół - ponownie wokół kopalni odkrywkowej "TURÓW" aż do przejścia granicznego Porajów - Hradek n. Nisou i dalej paręset metrów do ośrodka campingowego "Kristina" , gdzie zarządzono popas na parę godzin. Pogoda poprawia się i trasa powrotna nie sprawia nam już tylu problemów - wracamy objeżdżając kopalnię odkrywkową z drugiej strony i jadąc przez teren elektrowni. Bogatynia wita nas już słoneczną pogodą. Było krótko, ale treściwie. Wieczorem poznaliśmy dobrodziejstwa naszej siedziby, mianowicie kręgle. Niezwykle sympatyczny lokalik z miłą obsługą, a my trenujemy do zawodów.

 

W kolejny dzień powitał nas przepiękną pogodą kolejny przewodnik - autor naszych tras wycieczkowych i nauczyciel w-fu z tutejszej szkoły - p. Grzesiek. Tym razem granicę przekraczamy w Kunraticach, a zaraz potem cudowna jazda w dół, do Dětřichova. Tam dowiadujemy się co nieco o okolicach, które mamy w planie zwiedzić. Nasza trasa biegnie przez Góry Izerskie. No i ruszamy zgodnie! Zaczęło się łagodnie pod górę, z charakterystycznymi "aromatami" fermy hodowlanej, aż do lasu. Potem nasza trasa, choć asfaltowa, stała się całkiem bezpieczna, więc każdy mógł jechać własnym tempem - było ostro, ale byliśmy w górach. A po wyjechaniu na grzbiet to już prawie bajka - zjazd na dół przez zaczarowany krajobraz leśny, z ogromnymi głazami na zboczach, wyrzeźbionymi przez wiatr i wodę. Na trasie spotkaliśmy dawny bunkier niemiecki - nigdy nie wykorzystany i wiele innych, niezwykle urokliwych miejsc. Największą frajdę sprawiała nam jednak jazda szerokim leśnym traktem ciągle w dół, gdyby nie te niebezpieczne zakręty... Nasi młodsi uczestnicy nie zawsze chcieli wierzyć, że hamulce muszą być w użyciu i jeden z nich wylądował w pokrzywach - gdy już mieliśmy pewność, że nic mu nie jest, śmiechu było co nie miara. To było dobre ostrzeżenie na przyszłość. W finale górskiej eskapady zajechaliśmy na popas do baru, którego właścicielem jest Indianin- rzeźbione totemy na podwórzu, specyficzny klimat sali myśliwskiej i on sam, nadzwyczaj miły i otwarty. Dalej zahaczamy o takie miasteczka czeskie, jak: Ferdinandov, Hejnice, Raspenava. We Frydlancie - małym podgórskim kurorcie, oglądamy niezwykle interesujący zamek przy skocznych dźwiękach orkiestry dętej, koncertującej w parku przy zamku. Muzycy zgotowali nam bardzo miłe pożegnanie w rewanżu za nasze gromkie brawa po ich koncercie. Powrót do Bogatyni niestety znowu wiedzie pod górę, ale jesteśmy już zaprawieni. Młodzi niewyżyci chcąc jeszcze zmierzyć się z terenem wybierają trasę turystyczną - z rozpędu robią ok. 10 km więcej niż to było konieczne, zwłaszcza ostro pod górę... Postój robimy sobie u Wietnamczyka z "supermarketem" przy granicy. Do domu mamy już tylko kilka kilometrów w dół przez las. Na wieczór mamy zarezerwowany basen i, jak się okazało nareszcie moc luster. Zapomniałam nadmienić, że w budynku w dostępnych nam pomieszczeniach nie było ani jednego lustra - zasługa uczniów - co szczególnie panom stwarzało spore trudności podczas toalety porannej.

Kolejny dzień, to znowu jazda w dół i pod górę, po Polsce i Czechach. Już zaczynały nam się mieszać te granice. Jedyne, co zapamiętałam, to cel naszej podróży, czyli wiatraki - wiatrowe elektrownie widoczne z okien naszej szkoły na okolicznych wzgórzach: z jednej strony czeskie, z drugiej niemieckie, bo w Polsce wciąż dymią kominy elektrowni węglowej "Turów". Trasa jest dość urozmaicona - miejscami jest to zwykła terenowa trasa turystyczna po górach przez las. Prowadzą nas znowu panie urzędniczki - Kasia i Agnieszka. Zwiedzamy ruiny zamku Grabstejn i dalej kierujemy się na Bily Kostel. W pewnym momencie wjeżdżamy nawet na autostradę - 30 rowerzystów jedzie czeską autostradą!! Nikt nas nie zaczepia. Od momentu zjazdu zaczyna się podjazd - 8km sukcesywnie pod górę - najpierw przez jakieś miasteczko czeskie. W miejscowej knajpce nie chciano nas obsłużyć za dewizy, a gdy okazało się, że nie mamy czeskiej waluty, kazano nam iść precz - jesteśmy zaskoczeni taka niereformowalną postawą właścicielki!? Znajdujemy dalej miejsce postoju i spokojnie kończymy posiłek. Dalsza trasa jest coraz trudniejsza, na podjeździe pojawiają się małe serpentyny i jedzie się coraz trudniej. Słońce praży, wiatr nie chłodzi a nawet przeszkadza. Grupa rozciąga się na parę kilometrów, niektórzy zdecydowali się zejść z rowerów i pokonują część trasy pieszo. Ale docierają wszyscy. Na samo wzgórze wchodzimy już pieszo. Przepiękny krajobraz wynagradza nam naszą udrękę, a wiatraki swymi kolosalnymi rozmiarami robią ogromne wrażenie. Młodzi idą z rowerami przez łąkę - jeden z nich podczas jazdy w dół "łapie gumę". To pierwsza guma na naszej wyprawie, ale mamy czas - jeszcze nie wszyscy dotarli. Powrót był już bajecznie prosty - po takiej wspinaczce jasne, że w dół - długo i szybko.
Wieczorem znowu relaks przy kręglach i z karaoke. Zabawa na całego - dla młodszej i starszej młodzieży.

 

Kolejny dzień miał być wypoczynkowy. Niestety, pogoda znowu zawiodła. Pojechaliśmy znów z Anią na camping "Kristina" - niektórzy objechali jezioro sprawdzając tamtejszą ścieżkę rowerową, a gdy deszcz ustał wszyscy ruszyliśmy do Niemiec - znowu do Zittau. I znowu czas dla nas - można pozwiedzać, można odpocząć na rynku przy kawie. Zrelaksowani zajechaliśmy jeszcze do supermarketu wydać nieco grosza - niektórzy zdecydowali się na poważny i niezbędny sprzęt, mianowicie kask i tak wyposażeni ruszyliśmy do Polski ponownie zdobywać Jasną Górę. Ponowny deszcz w trakcie jazdy już nas nie zniechęcił, a na Jasną G. wjechaliśmy już umęczeni słońcem i ciężkim, wilgotnym powietrzem. Tym razem przystanek PKS był tylko miejscem chwilowego odpoczynku. Ruszyliśmy dalej w górę polną drogą aż do lasu, by potem mieć trasę już tylko w dół, do Bogatyni. Łatwo powiedzieć - w dół. Droga żwirowa, choć prosta jak strzelił, dała się wielu z nas dobrze odczuć - ręce rozgrzewały się do czerwoności od trzymania kierownicy i hamulców. Tutaj dopiero sprawdzały się resory w nowszych rowerach. Dojechaliśmy wszyscy bez strat, a humor dopisywał. Obiad jak zwykle czekał na nas w szkolnej stołówce, a potem jeszcze pakowanie rowerów do autokaru, bo nazajutrz wycieczka do Drezna innym autokarem. Wieczorem znowu wejście na basen. Tym razem nie było już zbyt wielu chętnych. To był już nasz ostatni wyjazd górski na rowerach. Trochę żal, że nasze "rumaki" już rozmontowane czekają na powrót do domu.

 

Drezno, to zupełnie inna historia, gdyby nie Luize, która była z nami na ubiegłorocznym rajdzie do Lwowa. Przyjechała do nas rowerem i oprowadzała nas po swoim mieście - Dreźnie, pięknie zrekonstruowanym po zniszczeniach w ostatniej wojnie światowej. Czasu było stanowczo za mało, by zwiedzić jakiekolwiek muzeum, ale pozostało nam w pamięci piękne miasto - siedziba królów, a m.in. naszego króla Augusta II Mocnego - i mnóstwo ludzi zwiedzających zrekonstruowane obiekty oraz imprezy towarzyszące obchodom 800-ej rocznicy istnienia miasta.

 

Zakończenie rajdu odbyło się w klubie kręgielni - były podziękowania władzom miasta Bogatyni, że zechcieli objąć patronatem nasz rajd i przewodnikom, za poprowadzenie nas po tych pięknych i ciekawych okolicach oraz dyplomy i nagrody za sportowe osiągnięcia w zbijaniu kręgli. Całość uświetniła dobra zabawa przy karaoke.

 

Warto wspomnieć, że zapał sportowy naszego szefa i organizatora tej wyprawy, kol. T. Matwiejczyka nie ograniczał się tylko do jazdy na rowerze i gry w kręgle, ale także do porannego joggingu. Sukcesywnie zarażał tym coraz większą liczbę rajdowiczów i pod koniec prawie cała ekipa wybiegała rano na szkolny stadion, by rozgrzać się przed późniejszą jazdą.

 

I ja tam byłam, swój pot i (...) piłam, a co przeżyłam i widziałam - opisałam.

 

J.K.

 

P.S. Niech nikt nie próbuje twierdzić, że jazda w kasku ochronnym, to kwas! Przeciwnie - jazda bez kasku, to czysta ignorancja i niepotrzebna brawura osób o ograniczonej wyobraźni.

 

P.S.1. Kierownictwo rajdu składa serdeczne podziękowania panu Gerardowi Świstulskiemu- Burmistrzowi Bogatyni za objęcie patronatem naszego rajdu i za okazały puchar, Pani Naczelnik Oświaty Joannie Iżyckiej Kuś, pani dyrektor Publicznej Szkoły Podstawowej nr3 Irenie Komarnickiej oraz kierownikowi administracyjnemu tejże szkoły panu Robertowi Grześkowiakowi za stworzenie warunków wspaniałego wypoczynku, personelowi kuchennemu za pyszne posiłki, paniom Agnieszce Depta i Ani Faderowicz za przewodnictwo na trasach rajdu, panom Grzegorzowi Kuś i Wojtkowi Mikulskiemu za opracowanie tras rowerowych i za przewodnictwo, oraz pani inspektor Kasi Pęcherzewskiej za przewodnictwo na trasach, opiekę podczas naszego pobytu oraz za bezgraniczne zaangażowanie w przygotowaniu "rowerowego szaleństwa". Dziękujemy z serca, jesteście kochani !